Nie wiem, co skłoniło ministra Joachima Brudzińskiego do obrony decyzji o rozwiązaniu niedzielnej demonstracji narodowców w rocznicę powstania śląskiego. Chęć wsparcia kandydatury popieranego przez PiS prezydenta Katowic Marcina Krupy? Obawa przed opinią zagranicy, która uważa Polskę za kraj tolerujący faszyzm? A może nagły i niespodziewany przypływ przyzwoitości? Niezależnie od przyczyn szefa MSWiA należy za tę decyzję pochwalić - pisze Paweł Wroński w dzisiejszym wydaniu Gazety Wyborczej.
W twitterowej wymianie korespondencji między prezesem Ruchu Narodowego Robertem Winnickim a ministrem Brudzińskim istotnym elementem jest zdumienie. Zdziwiony poseł Winnicki po akcji policji interweniuje u szefa MSWiA, twierdząc, że tym razem „policja w Katowicach ochraniała lewaków blokujących marsz”, a „brutalnie” rozpędziła uczestników legalnej manifestacji.
Minister odpowiedział: „Panie pośle, gdyby Pan wpłynął na organizatorów narodowych demonstracji, aby skuteczniej eliminowali ze swoich szeregów idiotów eksponujących faszystowskie i nazistowskie symbole, to Policja Polska nie musiałaby interweniować. A Ruch Narodowy nie byłby kompromitowany w oczach Polaków”.
Słowa ministra Brudzińskiego budzą nadzieję, że może jednak w PiS znajdują się ludzie rozsądnie myślący, tylko przynależność do tej partii nie pozwala im tego uzewnętrznić. Nic bowiem Polski, kraju tak bardzo doświadczonego przez II wojnę światową i nazizm, nie skompromitowało w ostatnim czasie tak jak tolerowanie ekscesów ruchów skrajnie narodowych oraz symboliki faszystowskiej. Do tego doszło przyjęcie głupiej nowelizacji ustawy o IPN, która na całym świecie została odebrana jako próba zanegowania polskich win wobec Żydów.
Koniec pisowsko-narodowej sielanki?
Nie wiem, czy nastąpił przewrót kopernikański w myśleniu obecnych władz. Jeszcze kilka miesięcy temu poprzednik Brudzińskiego Mariusz Błaszczak twierdził uparcie, że przypadki propagowania faszyzmu i skrajnego nacjonalizmu są marginalne. Chwalił „patriotyczną młodzież”, która walczy ze znienawidzonym „lewactwem”, i opowiadał o konieczności zerwania z „poprawnością polityczną”.
Jeszcze w listopadzie działacze narodowi w tychże samych Katowicach wieszali portrety posłów PO, a stojąca obok policja tylko się przyglądała. W Święto Niepodległości przez zniszczoną przez faszystów Warszawę śmiało maszerowali ludzie z faszyzującymi hasłami, doskonale widoczni w wielotysięcznej manifestacji. Problemem dla policji była wtedy grupa odważnych ludzi, którzy próbowali powstrzymać tę kompromitację. 1 maja w stolicy też maszerowali młodzi ludzie z symbolami SS.
Rozumiem więc zdumienie Roberta Winnickiego, który jest zaszokowany tym, że minister Brudziński przerwał tę błogą pisowsko-narodową sielankę. Rozumiem też, że zdumienie wywołało zatrzymanie młodego narodowca, który 1 maja krzewił w Warszawie patriotyzm w koszulce z symbolami SS.
Nawet niechętny PiS-owi były szef MSWiA Bartłomiej Sienkiewicz zauważył, że to, na co bardzo chciał być ślepy minister Błaszczak, dostrzegł Joachim Brudziński.
Rodzi się jednak pytanie, co w takim razie zrobić z tymi dzielnymi ludźmi, którzy przeciwstawiają się temu, czego minister Błaszczak nie dostrzegał. Może minister Brudziński, zamiast wysyłać funkcjonariuszy, którzy łamią im ręce, powinien ich odznaczyć za robienie tego, co powinna robić policja?