Niektórzy przesłuchiwani mówią: "Ale wstyd. Wymienilibyście te podarte krzesła". A młodzi policjanci przychodzą po szkole, dostają ponad 2 tys. na rękę i polecenie: "Siedem nocek na rynku". Mówią wtedy: "Sami se idźcie", i się zwalniają. Na 2 października mundurowi planują manifestację.

Służy od 25 lat. Tylko raz miał szkolenie z pierwszej pomocy, i to na początku kariery. Z kumplami zrzuca się na toner do drukarki i papier toaletowy w komendzie. Strzelanie? Owszem, trenuje, ale dwa razy w roku. Wystrzeliwuje około 20 nabojów, bo więcej nie dostaje. W upały przynosi na służbę swój wentylator. Jedną trzecią dnia zajmuje mu wypełnianie papierków. Gdy mówi szefowi, że nie wyrabia, ten radzi zmienić zawód na fryzjera.
– Już wiesz, dlaczego dołączyłem do protestu policjantów? – pyta aspirant sztabowy Sławek.

Radiostacje bez kontaktu

W marcu tego roku służby mundurowe wysłały sześć postulatów do ministerstw: Sprawiedliwości, Finansów, Spraw Wewnętrznych i Administracji. Domagały się m.in. podwyżki o 650 złotych, pełnopłatnego L4 do trzydziestu dni, przywrócenia dawnej emerytury (mundurowi, którzy zaczęli służbę przed grudniem 2012 r., mogą odejść po 15 latach służby, ci, którzy przychodzą dziś – po 25 i nie wcześniej niż przed 55. rokiem życia).
MSWiA nie zaakceptowało propozycji. W kwietniu policyjni związkowcy przeprowadzili ankietę wśród 30 tysięcy funkcjonariuszy. Niemal wszyscy poparli protest. I zaczęli go już w lipcu. W komisariatach i radiowozach wywiesili związkowe flagi.
Drogówka zamiast wypisywać mandaty, pouczała kierowców (karała jedynie piratów drogowych). Przy okazji wręczała naklejki: „Jeżdżę bezpiecznie. Popieram protest policjantów”. Komenda z Katowic policzyła, że w lipcu tego roku wypisano niecałe 3 tysiące mandatów (rok wcześniej o tej samej porze było ich 58 tysięcy).
Z początkiem lipca do protestu dołączyły straż pożarna i graniczna, służba więzienna, a także celno-skarbowa. Policjanci ogłosili, że nie wyjadą popsutymi radiowozami (Naczelna Izba Kontroli wykazała w 2018 r., że co siódmy powinien zostać wycofany).
Przestali używać własnych komórek na służbie. Dyżurni stracili z nimi kontakt, bo część radiostacji nie działała. W internecie publikowali zdjęcia: popękanych i wytartych siedzeń radiowozu, foteli przyniesionych do komisariatu ze śmietnika, paska z nagrodą motywacyjną: 39,75 złotego.
Na 2 października służby mundurowe zaplanowały manifestację w Warszawie. Dopiero wtedy MSWiA zaproponowało 610 złotych podwyżki w dwóch ratach, wynagrodzenie za nadgodziny, pełnopłatne L4 do miesiąca i zniesienie progu 55 lat wymaganego do przejścia na emeryturę. Związkowcy z policji częściowo zaakceptowali warunki, ale nie odwołali manifestacji. Czekają na dalsze kroki resortu.

Pies bez perspektyw

Sławek ma 46 lat. – Po szkole policyjnej, na początku lat 90., trafiłem do oddziału prewencji w Krakowie – opowiada. – Mieszkałem w miasteczku kilkadziesiąt kilometrów dalej. Policja nie opłacała mi dojazdów. Zwracała koszty tylko tym, którzy jeździli transportem publicznym, i o ile podróż w obie strony nie trwała więcej niż dwie godziny. Ja czasami kimałem na jednostce, ale nie narzekałem, bo prewencja to było coś! Nosiłem czarny mundur, który na ulicy robił wrażenie. Zabezpieczałem mecze, użerałem się z kibolami, patrolowałem niebezpieczne rejony. Gdy coś się działo, łapałem giwerę i leciałem.
Byłem wtedy z dziewczyną. Nie akceptowała, że szedłem na nockę, wracałem rano, a już w południe leciałem na ochronę konwoju. Jej rodzice śmiali się ze mnie: „Pies bez perspektyw”. Po jakimś czasie zaczęła myśleć podobnie: „Co ty sobą reprezentujesz? Z tobą nie ma życia. Bierzesz łapówki, dręczysz ludzi”. A ja nigdy nie brałem! Nie katowałem! Ale taki był stereotyp.
Rozstaliśmy się. Życie straciło dla mnie wartość, więc na interwencjach szedłem jak czołg. Leciały kamienie, a ja do przodu. Na dziesięć służb musiałem wlepić dziewięć mandatów. Dziś się śmieję, że wyrabiałem targety jak w korporacji. Nie wypełniłem normy? Traciłem nagrody. Uwierz mi, łatwiej robiło się krzywdę, gdy motywowała kasa. Oczywiście nie podchodziłem do pierwszego lepszego i bach! Zatrzymywałem samochody, bo jeszcze nie spotkałem sprawnego w stu procentach. Dzięki temu szybciutko wypisywałem trzy, cztery stówki.
I miałem wyniki. Po trzech latach awansowałem. Przenieśli mnie do rodzinnego miasta. Zarabiałem 2800 złotych brutto i dalej siedziałem w prewencji. Lubiłem ją. A że byłem młody, odrabiałem pańszczyznę. Nocki? Sławek. Święta? Sławek. Najgorsza bandyterka? Sławek.

Mandaty?

O nie, już nie Sławek. Przestałem wlepiać jak maszyna. To było nieludzkie. Szef mówił: „Dzisiaj rozdasz trzy mandaty”. Na to ja: „Na pierdnięcie czy pstryknięcie?”. Nie zwolnił mnie, bo miałem jedną zaletę – nie bałem się miejscowych układów. W Krakowie się nauczyłem, że bandyterkę trzeba najpierw postraszyć, potem jej poluzować. Jeśli będzie odwrotnie, ulica cię wyśmieje. A w małym mieście każdy kogoś zna. Gdy zatrzymywałem gościa do kontroli drogowej, od razu groził wójtem, komendantem. Odpowiadałem: „W artykule o ruchu drogowym nie ma nic o burmistrzach”. I ciach, dwie stówy!
Nie spodobałem się miejscowym bandytom. Grozili, że wjadą mi na chatę. Nawet wybili szybę w moim samochodzie. I tu przegięli. Złapałem kolesi, którzy pili piwo pod sklepem. „No to dzisiaj po stówce” – powiedziałem. „Ale nie wiemy, za co”. „Ja też nie wiem, kto wybił mi szybę”. Po kilku godzinach zadzwonili na komendę, wydali gościa.
Pamiętam wyjazd na dożynki. Przełożeni ostrzegali: „Uważaj, będą się tam lać”. Poprosiłem, by opisali awanturników. Na imprezie szybko ich rozpoznałem. „Wiem, że lubicie się bić. Ja też lubię. Macie przesrane, bo dzisiaj nosi mnie wyjątkowo” – ostrzegłem. Przez całą imprezę spuszczali głowy na mój widok. Nie pobili się, a ja nadal byłem skuteczny.
Dostałem awans, zostałem dzielnicowym. Potem trafiłem do wydział kryminalnego. Zabójstwa, gwałty, znęcanie się nad dziećmi – to miała być moja robota. A czym zajmowałem się naprawdę? Pijaczkami. Alimentami. Zatrzymaniami samochodów. Kolizjami. Mandatami. Robiłem to już na początku kariery, ale przez brak ludzi w policji do dziś siedzę głównie w takich pierdołach.
Urlop zaległy za cztery lata– Prowadzę 50 spraw jednocześnie – mówi dalej Sławek. – Mam miesiąc na czynności sprawdzające. Dwa na dochodzenie. Po trzech sprawa robi się zaległa. Wtedy wkracza kierownik: „Nad czym, kurwa, myślisz? Nie ma czasu na główkowanie. Wskaźnik zaległości ci leci”.
To pierwszy problem – statystyka. Królowa nauk mojej firmy. Komendy prześcigają się w mandatach, zatrzymaniach. Każdy miesiąc musi wypadać lepiej od poprzedniego. Wiesz, kiedy naczelnik dostaje orgazmu? Gdy obecny rok jest efektywniejszy od poprzedniego.
U mnie naciąganie cyferek wygląda tak: gość regularnie kradnie pieniądze z konta byłej żony. Udowadniamy mu to. Możemy zsumować przestępstwa w jedno. Ale po co? Rozpisujemy je na 18 razy. Słupki rosną.
Słyszałeś o lodówce? Powiedzmy, że dostajesz informację o dilerze. Nie zwijasz go, bo przełożony mówi: „Zrobimy to w przyszłym miesiącu. Na razie wystarczy postępowań o narkotyki”. Nieźle, co?
Inny przykład. Mam patrol z kumplem. Zatrzymujemy panią, która przekroczyła prędkość. Dostaje 500 złotych, dziesięć punktów. Próbuje negocjować: „Panowie, punkty są niepotrzebne”. Wtedy kolega wyczuwa okazję. Podpuszcza ją, pyta, co teraz. Pani wyciąga z portfela pół tysiąca. Wściekam się, każę jej przyjąć mandat i spieprzać. A kumpla ochrzaniam, by więcej się przy mnie nie wygłupiał. Dlaczego to zrobił? Bo naczelnik pochwaliłby go za zgarnięcie kobiety próbującej wręczyć korzyść majątkową. Przy tym mandat to banał.

Drugi problem – bieda.

Towarzyszy mi od początku służby. Widzę ją w radiowozach. Kiedyś policja miała własne warsztaty. Teraz przed wymianą olejów, filtrów jadę na wycenę do mechanika, następnie do przełożonego po zgodę, a na koniec znowu do warsztatu. Tracę pół dnia. W dodatku radiowozy nie mają AC. Płacę 20 złotych miesięcznego ubezpieczenia, żeby nie beknąć za stłuczkę.
Raz w miesiącu dostaję kartkę na myjnię. To za mało. Niech do auta wsiądzie pijaczek, niech się porzyga. Albo weź pan bezdomnego. Wszy, choroby. I kto ma wyczyścić radiowóz? Ja. Najśmieszniej, gdy pękną opony. To specyficzne modele, brakuje ich w całej Polsce, trzeba je sprowadzać. Żeby zaoszczędzić, szukamy podobnych, naprawiamy i kleimy.
Na komendzie nie ma papieru do drukarki. Przesłuchuję zatrzymanego, a potem nie mogę wydrukować protokołu. Kierownik mówi: „Limit wyczerpany. Papier będzie w przyszłym miesiącu”. Więc żebrzę o ryzę od znajomych, miasta, gminy. Nikt u nas nie dostaje drukarki dla siebie. Stoi jedna na korytarzu. Gdy przesłuchuję, muszę wyjść z podejrzanym i drukować. Na komendzie nie ma też mydła ani papieru toaletowego. Kupuję z własnej kieszeni. A teraz uważaj: w patrolówce przypada jeden komputer na sześciu ludzi. Gdy rano zjeżdżają patrole, muszą napisać notatki. Ustawiają się w kolejce.
W komisariacie pękają ściany, kible. Meble pamiętają Gierka. Niektórzy przesłuchiwani mówią: „Ale wstyd. Wymienilibyście te podarte krzesła”. Brakuje specjalnych pomieszczeń. Ja przesłuchuję pobitą kobietę, a w pokoju obok kolega – jej partnera. I ona płacze, gdy słyszy krzyk: „No, należało się kurwie!”.

Ale bieda to nie wszystko. Nie przybywa nowych policjantów. Mój przełożony chodzi po urzędach pracy i szuka kandydatów. U mnie brakuje jednej trzeciej komisariatu. Gdy w nocy kumple z patrolu dostają cynk, że na mieście tłucze się bandyterka, zwalniają i wybierają okrężną drogę. Przyjeżdżają po wszystkim, bo co zrobiliby we dwóch? Nie wezwaliby posiłków. Nie ma kogo. Są jedynym patrolem w powiecie.
Obserwuję młodszych kolegów. Niektórym bicie sprawia przyjemność: potrafią uderzyć zatrzymanego w czajnik. Nie garną się do roboty. Są po służbie, dzwoni do nich przełożony i każe przyjeżdżać do komendy, bo zaginął chłopczyk. A oni: „Sorry, wypiłem, nie mogę”. Gdy ja dostaję taki telefon, dmucham w alkomat. Trzeźwiutki? To wkładam klamkę do kabury i lecę. Przecież ślubowałem pomagać ludziom.
Nigdy nie wiem, ile potrwa moja zmiana. W tygodniu może dwa razy kończę po ośmiu godzinach. Do domu przychodzę wiecznie spóźniony. A przecież mam żonę, troje dzieci. Żona: „Jaśnie pan wraca jak do hotelu. Który pokój pan sobie życzy?”. Na szczęście jest wyrozumiała. Ale rodziny kumpli się roztrzaskują.

Nie jeżdżę na wakacje. Mam urlop zaległy za cztery lata. Jeśli pójdę odpocząć, ściągną za mnie kogoś z L4. Jak choruję, też służę. Ostatnio miałem gorączkę, trząsłem się, ale nie wziąłem zwolnienia. Koledzy się śmiali, bo lato, a ja w kurtce puchowej i czapce.

Wkurza mnie, że polityka miesza w naszej formacji. Czasami posłowie, wojewodowie i radni nalegają na odwołanie komendanta, naczelnika. Nie wiedzą, czy to dobry policjant. Wolą tego, który się z nimi ułoży.
Moi koledzy zabezpieczają miesięcznice. Są wyśmiewani przez ludzi, nazywani zbrojną ręką rządu, szarpani. Po interwencjach zdjęcia ich twarzy lądują na Facebooku. Po co? Jeśli policjant zawinił, lepiej napisać skargę.

Przez to wszystko czuję, że się szmacę.

Niby jestem twardy, gdy patrzę na śmierć, ale raz pojechałem na sekcję młodziutkiej kobiety. Nie spodziewałem się, że po otwarciu jej brzucha zobaczę trzymiesięczny płód. Poprosiłem naczelnika o dzień wolnego. „Nikt cię nie zastąpi. Zapierdalaj!” – usłyszałem.
I dlatego chodzę do psychiatry. Nie chwalę się kumplom, wyśmieją mnie. Dostaję tabletki. Nieraz pomaga alkohol. O, zobacz, butelka stoi za łóżkiem. Walnę szklankę wódy i do spania. Dziś mam 4 tysiące na rękę. Dorabiam więc na budowie, naprawiam samochody, bawię się w elektryka. Choć policjant ma zakaz pracowania na lewo, po służbie jeżdżę do roboty w innych miastach.
Żona chce, żebym poszedł na emeryturę i znalazł coś w cywilu. Nie potrafię. W policji trzyma mnie chęć pomagania ludziom. Jestem potrzebny. W markecie zaczepił mnie facet. Darowałem mu kiedyś mandat za łyse opony. I gdy mnie spotkał ponownie, powiedział swojej żonie: „To pan, dzięki któremu kupiliśmy nowe oponki”. Miło.
Jednak nawet ja, pies z 25-letnim stażem, przestałem ostatnio mówić, że chodzę na służbę. Dzisiaj łażę do pracy. Od kiedy? Od momentu, jak naczelnik kazał mi sprzątać posterunek.
Awans: 40 złotych. Posiłek regeneracyjny zimą: 2,71 złotego

Monika i Wojtek są sierżantami sztabowymi. Służą jako dzielnicowi w Bydgoszczy. Ona w policji od dziesięciu lat, on od ośmiu. Zarobki? Podobne, około 3300 złotych na rękę.
Monika, 32 lata: – Proszę pamiętać, że rozmawia pan z osobami, które kochają służyć i które nie przyszły do formacji dla pieniędzy czy praw socjalnych. U mnie wybór był naturalny. Dwóch dziadków nosiło mundur. Wpoili mi, że trzeba przestrzegać prawa, chodzić na wybory. Dlatego nie wierzyłam, gdy w szkole policyjnej usłyszałam od wykładowców: „Chyba naoglądałaś się za dużo filmów. Będziesz wozić żulerstwo na izbę, kulać się z bandytami”. Myślałam, że stare wygi chcą mnie nastraszyć.
Już w pierwszych dniach służby zabrano mi wolne, a wrzucono nocki, ale byłam nakręcona i się nie przejmowałam. Załamanie przyszło trochę później.
Wojtek, 30 lat: – Zaczynałem jak koleżanka. Po liceum: zero zobowiązań, ani rodziny, ani partnerki. Szkoła brzmiała trochę jak kolonia: koszary, ćwiczenia, siłownia, wykłady. Czułem, że dostałem więcej władzy niż zwykły obywatel. Prowadzący nawet ostrzegali: „Chłopie, możesz zabić człowieka”.
Ale w jednostce się rozczarowałem. W szkole pilnie studiowałem prawo, ale na ulicy potrzebowałem kilku procent tej wiedzy. Mundur nie zapewniał szacunku. Wypruwałem żyły, a w zamian słyszałem, że jestem gnidą i policyjnym ścierwem.
Monika: – Płeć? Byli koledzy, którzy uważali policjantkę w patrolu za katastrofę. Twierdzili: „To nie miejsce dla bab”. Trochę się z nimi zgadzałam. Jestem wysoka, a sporo koleżanek nie przekraczało 150 cm wzrostu. Były jak smerf łamaga: nie reagowały na zatrzymaniach, bały się zbirów. Jeśli policjanci mieli z nimi patrole, nie czuli się pewnie. Nie wiedzieli, czy kobiety nie zostawią ich samych. Na szczęście były też wyszczekane dziewczyny, którym przestępca nie podskoczył.
W formacji każdy wie, że my, funkcjonariuszki, odgrywamy rolę uspokajaczy w patrolu. Rozmawiamy, jesteśmy cierpliwe. Nie lecimy z łapami do przestępców. Mimo to w co drugiej interwencji jesteśmy obrażane. Czasami przestępcy mówią: „O, dorwała mnie policyjna kurwa”, „Lepiej idź zrobić dobrze kolegom”, „Znajdź porządnego faceta, bo widać, że lubisz obciągać”.
Trudniej nam znaleźć partnera. Mało który rozumie, że naprawdę nie wiemy, o której wrócimy ze służby. Często kończymy o dwie, trzy godziny później. Faceci niekiedy myślą, że kobieta zdradza. Dlatego koleżanki schodzą się ze strażakami, policjantami. Oni je akceptują.
Wojtek: – Przez brak ludzi, nas, 30-latków, uważa się za doświadczonych policjantów. Służę osiem lat i już mógłbym być komendantem.
Młodzi? Niektórzy mnie wkurzają. Przychodzą po półrocznej szkole na posterunek, dostają ponad 2 tysiące na rękę i polecenie od kierownika: „Od dziś siedem nocek na rynku”. A oni: „Sami se idźcie”, i się zwalniają. Zaraz! A co z pieniędzmi, które włożono w ich wyszkolenie? I dlaczego odeszli? Widocznie wyobrażali sobie, że będą latać helikopterem, zjeżdżać na linie, ganiać przestępców. A tu trzeba się użerać z pijakami. Zresztą, ulica rozpoznaje takich jak oni. Nie mają pagonów, zaczynają dyskusję od „dobry wieczór” i cytowania artykułów.
Monika: – Każdy to przechodził. Zanim zostałam dzielnicową, byłam w patrolówce. Mogłam osiem godzin spędzić tam, gdzie wysłał mnie dyżurny, ale wolałam dodatkowo kontrolować auta, legitymować, typować poszukiwanych w bazie. W zimę, przy -20, wychodziłam z radiowozu i łapałam z lizakiem. Oczywiście nie musiałam. Wystarczyło siedzieć w cieplutkim samochodzie.
Co do radiowozów – w przetargach na kupno nowych wygrywa najtańsza oferta. Przez to raz dostajemy Hyundaia, raz Opla, a raz Kię. Policyjni mechanicy nie mają w warsztatach części dla tylu marek. Zanim naprawią auto, mija nawet półtora roku. Głupia dziura w zderzaku zajmuje sześć miesięcy.
Po pięciu latach odeszłam z wydziału patrolowo-interwencyjnego. Zarabiałam 2600 złotych. Mijałam się z mężem w domu. W dodatku dopadły mnie monotonia, brak szans na rozwój. A przecież chciałam się uczyć, awansować.
Wojtek: – Awans!? Z nowym stopniem co miesiąc wpływa 40 złotych więcej.
Monika: – To i tak dużo. Bywa mniej. Dlatego proszę pamiętać: wynagrodzenie nie jest jedynym problemem. Podwyżki to fajny zastrzyk pieniędzy, ale wystarczy na krótko. Bo my, funkcjonariusze z wojewódzkiego miasta, nie możemy narzekać na źle wyposażony posterunek. Nam bardziej dokucza brak ludzi.
Przez to służymy 10-14 dni z rzędu. Nie odbieramy nadgodzin w dogodnym terminie. Nie zapisujemy się na szkolenia czy kursy, bo zabraknie funkcjonariuszy do patrolu. Nie spędzamy z rodziną całych świąt, poświęcamy jej jeden dzień. Służba nocą, w mrozie czy upale? Jasne, pisaliśmy się na to, ale wynagrodzenie za nią nie jest wystarczające.
Robimy podwójną robotę – swoją, czyli dzielnicowych, i patrolówki. Zamiast chodzić po rejonie, doprowadzamy, jeździmy na interwencje, zabezpieczamy imprezy masowe. Rząd w 2016 roku wymyślił program „Dzielnicowy bliżej nas”. Mieliśmy wrócić do naszych osiedli, być policjantami pierwszego kontaktu jak lekarze rodzinni. Taka pokazówka: proszę bardzo, oto wasz dzielnicowy, który porozmawia, uśmiechnie się.
Rząd na zachętę wprowadził dodatkową grupę w policji. Kiedyś był tylko dzielnicowy. Teraz można awansować na starszego dzielnicowego. To 200-300 złotych więcej w portfelu. Inne komórki się obraziły, bo nie przysługiwała im nowa grupa.
Poza tym zarządzenie niczego nie zmieniło. Dzielnicowemu nie ubyło pracy, a wręcz przybyło. I nadal był jak yeti – każdy o nim słyszał, ale nikt go nie widział.
Wojtek: – Wie pan, co wymyśla komendant, gdy nie ma osób do ochrony imprezy albo festynu? Ściąga różnych policjantów, w tym nas, dzielnicowych. Ludzie widzą: funkcjonariuszy jak mrówek. Myślą: „Tylu ich jest, jesteśmy bezpieczni”. Nie bardzo, bo komendant zgarnął mundurowych z całego województwa i zrobił dziurę w bezpieczeństwie sąsiednich miast.
Pyta pan, kiedy ostatni raz byłem na klasycznym obchodzie rejonu. Dwa lata temu. A przecież żyją w nim rodziny z Niebieskimi Kartami. Są małżeństwa, które powrzeszczą na siebie i pójdą spać, ale są i takie, w których mąż może zabić żonę. Z pewnością komendant zapyta wtedy: „Zrobiłeś wszystko, by ta kobieta nie zginęła?”. Głupio powiedzieć, że z powodu braku ludzi wysłał mnie na patrol.
Nawet jeśli robiłbym obchód dwa razy w miesiącu, to wciąż za mało. Rejon powinien być aktualizowany co dzień. Na przykład w poniedziałek dostaję pismo od prokuratora, że muszę porozmawiać z rodziną Kowalskich. Umawiam się z nimi na środę, ale tego dnia dyżurny wysyła mnie na patrol. Przed Kowalskimi wychodzę na głupka. Przekładam ich na piątek, oni specjalnie biorą wolne w pracy. Oczywiście wtedy wypada mi kolejny patrol. Kowalscy krzyczą, że żaden ze mnie dzielnicowy, że ich oszukałem. Więc wcale nie jestem bliżej ludzi.
Monika: – Przełożonego boli, gdy biorę trzy dni wolnego. Cztery nie przejdą.
Wojtek: – Niby ustawa gwarantuje urlop, ale jest w niej zapis, że jeśli przełożony wzywa na służbę, to nie ma zmiłuj. Za nadgodziny nie dostaję pieniędzy. Mogę odebrać je jako wolne. I koło się zamyka.
U nas trzeba szybko wydorośleć. Zaczyna pan w wieku 22 lat i chce jeszcze zobaczyć kawałek świata. Ale jak, kiedy trzeba pójść na nockę? Ktoś, kto pracuje w magazynie, mówi mi: „Chłopie, ja też po nocach pracuję”. Owszem, odpowiadam, ale za dwie godziny nikt cię nie ściągnie z powrotem do roboty, bo zaginął człowiek.
Monika: – Ja nawet nie pamiętam, kiedy byłam na obchodzie. Robię go przy okazji. Społeczeństwo tego nie rozumie. Chciałoby, żebym odbierała telefony, odpowiadała na listy. Ale jak? Przecież dyżurny wysyła mnie na interwencje nawet do innych miast!
Wojtek: – Ludzie uważają, że żyjemy z ich podatków. Raz wszedłem w mundurze do osiedlowego sklepu. Miałem przerwę, brałem bułkę i jogurt. Za mną czekała kobieta z dziesięcioletnim dzieckiem. W pewnym momencie rzuciła na głos: „No, kurwa, za moje kupuje!”. Myślałem, że się przesłyszałem. Kasjerka z wrażenia przestała nabijać na kasę. „Nie mogę kupić jedzenia z własnych pieniędzy?” – spytałem. A ona: „Nie. Bo bierzesz je z moich podatków”. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gdyby na moim miejscu był strażak, ratownik medyczny, żołnierz, nikt by ich nie zaczepił.
Nie lubię porównań policjantów do wojskowych. Gdy oni kupują mieszkanie, dostają na głowę 30-40 tysięcy złotych dofinansowania. Cztery osoby w rodzinie i już ma pan mieszkanko. A my? Otrzymujemy około 3 tysięcy. Za tyle to sobie meble do kuchni kupię.
Oczywiście są trzynastki, wysługa lat. Mamy też mundurówkę. Czyli 2 tysiące na rok, żeby kupić sprzęt na służbę. Dla większości to dodatkowa pensja. Głupie spodnie z dwoma kieszeniami kosztują 200 złotych. Żeby oszczędzać, chodzimy w tych samych butach przez sześć lat. Aż podeszwa nie pęknie. W jesień, zimę dostajemy kasę na posiłek regeneracyjny – 2,71 złotego brutto na dzień.
Monika: – Mimo to nie chcę zmieniać zawodu. Ja, cywil? Nigdy. Jestem uzależniona od munduru, zbyt mocno go kocham. Szkoda, że przez problemy osobiste nie mogę jechać na protest do Warszawy.
Wojtek: – A ja pojadę. Wie o tym nawet mój przełożony. Też by protestował, ale gdyby spróbował, następnego dnia nie wróciłby na służbę. Zdjąłby go jakiś polityk. Dlatego każdy komendant powie panu: „W policji jest pięknie!”. Proszę nie wierzyć. To pudrowanie syfa.
Niektóre szczegóły z życia bohaterów zostały zmienione

Łukasz Pilip 1 października 2018 |

Źródło