Rzadko ktoś pyta policjantów o zdanie czy przeżycia. Łatwiej jest wyciągać wnioski, patrząc w ekran telewizora i słuchając komentarzy różnej maści specjalistów. Dlatego my wysłuchaliśmy wspomnień policjanta, który był jednym z dowódców pododdziałów zwartych podczas zabezpieczenia obchodów 11 listopada 2020 r. w Warszawie.

Komisarz Kazimierz Barbachowski, zastępca dowódcy kompanii OPP w Katowicach i wiceprzewodniczący Zarządu Głównego NSZZP pełnił służbę podczas zabezpieczenia Marszu Niepodległości w Warszawie. Tam, gdzie było najgoręcej – pod Empikiem.

– Po latach zabezpieczeń Marszów Niepodległości mieliśmy jakieś nadzieje, że będzie spokojnie, jednak doświadczenie podpowiadało nam, że raczej one się nie spełnią. Byłem kilka dni wcześniej w Warszawie podczas protestów Strajku Kobiet i mogę powiedzieć tak: zawsze jesteśmy między młotem a kowadłem. Ale tak chyba powinno być, żebyśmy część ludzkich emocji podczas konfliktów społecznych przyjęli na siebie i nie dopuścili, aby przekształciły się w fizyczną agresję. Odbija się to na nas w różny sposób: za to, co robimy lub czego nie robimy. A my po prostu pilnujemy porządku publicznego i tego, by ludzie nie robili sobie krzywdy.

– Jadąc do Warszawy, liczyliśmy na spokój, ale wśród chcących uczcić to jedno z najważniejszych świąt znalazła się grupa bandytów, którzy postanowili zaatakować policjantów. I równocześnie zepsuć obchody jednego z najważniejszych dla Polaków świąt. Stąd tzw. bitwa pod Empikiem. Byłem jednym z dowódców właśnie w tym rejonie. Z naszej perspektywy wyglądało to nieciekawie. Na początku znajdowało się tam naprawdę niewielu policjantów i byli nieco cofnięci, ukryci. Ich zadaniem było nie dopuścić do próby zakłócenia marszu przez antagonistyczne grupy. Tego, co miało być przejazdem, a de facto było przejściem. Część uczestników dosłownie szukała policjantów. Pierwszy, który ich zauważył, krzyknął: „Tu są, tu się ukrywają!”. Oni dążyli do konfliktu.

– Podczas pierwszego ataku bramy przy Empiku broniła jedna drużyna. Pięciu policjantów. Mnie udało się dobiec do nich z trzydziestoma funkcjonariuszami, po chwili dostaliśmy kolejne wsparcie. To były sekundy. Gdybyśmy nie zdążyli, nie mieliby szans wyjść z tego bez szwanku.

– Poziom agresji, którego doświadczaliśmy, był niespotykany. W naszą stronę latały hulajnogi, flary, kamienie. Obok nas doszło do pożaru wozu transmisyjnego TVP. Raca wpadła między kable, które zaczęły się palić, jeden z policjantów je gasił. Mój kolega dostał w głowę kawałkiem betonowej doniczki. Niestety kask ochronny nie wytrzymał i kolega trafił do szpitala ze wstrząsem mózgu. Nie był jedynym rannym po naszej stronie, a kilku kolegów przyznało się, że życie przeleciało im wtedy przed oczami.

– Katalog środków bezpośredniego przymusu zawiera m.in. granaty akustyczne i staramy się ich używać, ale trudno, by przyniosły one efekt, jeśli demonstranci rzucają więcej petard niż policjanci granatów. Ten huk praktycznie był jednostajny. Stosujemy też gaz pieprzowy, który działa od razu, ale krótkotrwale. Broń gładkolufowa jest rozwiązaniem ostatecznym. Podczas Marszu Niepodległości doszło do przykrego dla nas wszystkich zdarzenia – zranienia dziennikarza podczas ataku na policjantów. Jest nam bardzo przykro, ale naprawdę toczyliśmy bitwę, w której chodziło o zdrowie i życie policjantów.

– Nie miałem jeszcze okazji tego przeanalizować, za to wiem, co tam się działo, bo też byłem w tej bramie. Jestem przekonany, że będzie to przedmiotem bardzo drobiazgowego badania i analizy biegłych. To na pewno nie skończy się prędko, a szkoda, bo niektórzy szybko wyciągnęli pochopne wnioski. Jeśli popełniliśmy błędy, to trzeba z nich wyciągać wnioski. Osądy w sprawach dotyczących policjantów często padają pod wpływem medialnych przekazów. Głos zabierają politycy, którzy chcą przedstawić jakiś obraz korzystny dla ich poglądów. Nie powiem, są politycy, którzy zachowują się racjonalnie i mamy od nich wsparcie, ale są i tacy, którzy w emocjach mówią niepotrzebne rzeczy. Służę na tyle długo, że mogę powiedzieć, iż słyszałem zarzuty z każdej chyba już strony.

– Podczas protestów Strajku Kobiet nastawienie do nas było inne, choć również mało przyjemne. Dwa razy byłem wtedy w Warszawie. W Katowicach mieliśmy groźną sytuację, gdy jeden z funkcjonariuszy po cywilnemu został wciągnięty w tłum. Musieliśmy go odbić. Było spokojniej niż podczas Marszu Niepodległości, ale jakakolwiek interwencja Policji wywoływała amok.

– Zawsze mówię: ślubowaliśmy, nikt inny nie przyjdzie i nas nie zastąpi. Mamy swoją rolę i musimy się z niej wywiązać. Ja naszych funkcjonariuszy nie muszę przekonywać, zachęcać. Jak szykował się wyjazd do Warszawy, w mediach społecznościowych pokazywały się głosy, że policjanci unikają wyjazdu, idą na L4… To tak nie jest, tak nie działa. Gdy koledzy uratowali ci kilka razy skórę i wyciągnęli z tłumu za kołnierz, to tworzą się inne relacje. Przed wyjazdem do Warszawy 11 listopada z pierwszych kalkulacji wynikało, że może nam brakować ludzi. Okazało się, że mieliśmy ich nadmiar w stosunku do zapotrzebowania zgłoszonego przez KSP.

– W tej bramie pod Empikiem wśród nas byli młodzi policjanci, którym już na początku służby trafiło się takie mocne doświadczenie. To było po nich widać. Ale ten dzień zapamiętamy wszyscy. Wśród tych pięciu funkcjonariuszy, którzy odparli pierwszy atak, był kolega, który słysząc tupot nóg za plecami, pomyślał o sięgnięciu po broń. Nie wiedział jeszcze, że to my biegniemy, bo gdyby to byli kibole, chyba nie miałby innego wyjścia.

wysłuchał: ANDRZEJ CHYLIŃSKI

zdj. Izabela Pajdała

źródło: gazeta 997